sobota, 26 września 2015

Od Eriki

Essua został zapowiedziany przez barczystego strażnika. Poderwałam się gwałtownie z łóżka [jeśli to coś na czym spałam, można było nazwać łóżkiem] i przytuliłam brata tak mocno, że stracił dech w piersiach.
- Hej, siostrzyczko -powiedział i odwzajemnił uścisk. Przez chwilę staliśmy tak wtuleni w siebie, aż w końcu zorientowałam się, przecież byłam na niego zła. Odsunęłam się i uderzyłam go otwartą dłonią w klatkę piersiową.
- Co ty sobie wyobrażasz?! -wykrzyknęłam.- Martwiłam się o ciebie! Nie było od ciebie żadnych wieści!
- Przepraszam -Zrobił skruszoną minę, ale wiedziałam, że wcale się nie przejął moim atakiem złości.- Byłem trochę zajęty.
- Zajęty? Niby czym?! Essua, nie masz stałej pracy, dziewczyny, ani nic. Mieszkasz w slumsach! Co cię tak zajmowało?! Matka, która nie potrafiła nas obronić przed przemocą ojca?! Czy sam ojciec, który nas bił za najmniejsze przewinienia?! Phi, nawet bez powodu -parsknęłam i odwróciłam się do niego plecami. Skrzyżowałam ręce na piersi i zacisnęłam zęby. Każda myśl o moim ojcu agresorze przyprawiała mnie o nieopanowaną wściekłość.
- Dzięki, że mi o tym przypomniałaś, Erica.
Jego głos się zmienił. Brzmiał w nim żal do samego siebie. Zrobiło mi się głupio, że tak na niego nakrzyczałam. Spojrzałam w jego stronę pełna poczucia winy. Wytraciła się ze mnie cała złość.
- A propos slumsów. Wiesz, można się tam nabawić różnych chorób. Na przykład tej -usłyszałam. Ale to już nie był głos mojego brata. To nie był mój brat. Przede mną stało przekształcające się monstrum. Fragmenty ciała odpadały od kości, język rozdwoił się i wydłużył. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniła, były oczy. Tego samego koloru co moje, przejrzałej pomarańczy, w kształcie deltoidu o złagodzonych miękką kreską linii. Umieszczone w ciele powstającego zombie, wyglądały przerażająco.
Zaczęłam krzyczeć.

Obudziłam się zlana potem na podłodze. Prześcieradło spadło razem ze mną i aktualnie służyło, jako mop, bo we śnie wierzgałam nogami, trąc nim podłogę. Uspokoiłam oddech i wstałam. Powietrze było zimne, przesiąknięte zapachem szczurów i kurzu. Usiadłam na pryczy i schowałam twarz w dłoniach. Ten sam koszmar z dnia na dzień stawał się coraz straszniejszy. Essusa zamieniający się w głodnego, spragnionego mojej krwi zombie dręczył mnie za każdym razem, gdy przykładałam głowę do poduszki. Próbowałam nie spać, ale potrzeba snu była zbyt silna. Tak więc musiałam żyć, wiedząc, że jak tylko zasnę, będę miała koszmary. Przetarłam dłonią zapuchnięte oczy i ziewnęłam. Nie zasnę, powtarzałam sobie. Nie zasnę. Nie chcę tego przeżywać dwa razy w ciągu jednej nocy. Na chwiejnych nogach podeszłam do stołka i zabrałam stamtąd moje rzeczy. Czarne, jeansowe spodnie, biała podkoszulka i rozpinana na guziki koszula w czarno-czerwoną kratkę. Ubrałam się w przygotowane ubrania[ah, ta ironia. Jakby można było wybierać pomiędzy lnianymi szmatami, czytaj piżamą, a tymi wcześniej wymienionym. Cóż, ale chyba powinnam się cieszyć, że nie dostałam różowej sukienki w kwiatuszki] i do tego założyłam czarne, skórzane martensy. Chłód przenikał przez kamienne ściany i wirował w mojej celi. Podeszłam do maciupeńkiego, klaustrofobicznego okienka z kratami[jakby ktoś i bez nich mógłby się tam prześlizgnąć] i wyjrzałam na zewnątrz. Świat został oblany pomarańczową poświatą, mogło być gdzieś po 5. Słońce niedługo wzejdzie. Postanowiłam pójść do spiżarni. Nie musiałam się przejmować wartownikami. Nie było ich. 6 miesięcy wcześniej, gdy nie przyszedł jeden z żołnierzy, który odprowadzał mnie zawsze na stołówkę, zaczęłam coś podejrzewać. Podważyłam zamek i wyszłam na zewnątrz. Nikogo nie było. Żyłam tak w samotności 6 miesięcy. Do nikogo nie mogłam się odezwać, bo i nie było do kogo. A sama ze sobą nie zamierzałam rozmawiać. Byłaby to pierwsza oznaka szaleństwa. Wolałam pozostać przy zdrowych zmysłach, jak najdłużej.
Wyciągnęłam spod materaca mój pistolet. Kochany, niezawodny Glock 18. Sprawdziłam ilość amunicji i schowałam broń, zaczepiając ją o pasek od spodni. Nigdzie się bez niej nie ruszałam. Nigdy nie wiadomo było, co czyha za następnym zakrętem. Odblokowałam blokadę wejścia [zamykałam się jedynie dlatego, że łudziłam się, że obroni mnie to przed szwendaczami. Płonne nadzieje, wiem] i wyszłam na zewnątrz. Martensy cicho stąpały po podłodze, nie wydając prawie żadnego dźwięku. Zeszłam zapuszczonymi schodami na piętro. Tu mieściła się spiżarnia. Drzwi miały odcisk moich butów. Gdy nie mogłam otworzyć ich używając klamki, użyłam bardziej bezpośredniego sposobu. Mianowicie: kopniaka. Na szczęście nie trzymały się zbyt mocno w nawiasach i wypadły za 4 razem. Teraz tylko przestawiłam je na bok i weszłam do środka. Obskurne pomieszczenie oświetlała tylko jedna, bardzo stara żarówka. Spiżarnia nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Półki przetrząśnięto, teraz zostały zaledwie puszki długo terminowe. Nie było mięsa, ryb [chyba, że sardynki], owoców czy warzyw. Zostały między innymi: konfitury, kilka słoi z Nutellą i puszki z potrawkami dla weganów.[i sardynki, nie zapominajmy o sardynkach] Daleko za pierwszymi kartonami wypatrzyłam pojemnik z masłem orzechowym. Podbiegłam tam, czując jak mój żołądek krzyczy: JEŚĆ!
Już miałam się schylić, by podnieść to cudowne znalezisko, gdy usłyszałam coś. Najpierw krzyk, osunięcie się na podłogę, a potem miarowe powtarzanie słowa: Jestem. Coś kazało mi sprawdzić co to jest. Zombie nie mówią. Tego mogę być pewna. Więc to człowiek. Wiem, że trzymali tu przestępców, ale... może to ktoś taki, jak ja. Z Darem. Idąc za głosem przemierzałam korytarze, szukając źródła dźwięku. Nagle ją zobaczyłam. Obrzygana dziewczyna leżała na posadce w jednej z cel. Wyglądała smutno i żałośnie. Jakoś nie mogłam sobie jej wyobrazić, jako maniakalnej morderczyni. Biała, porcelanowa skóra, sine usta, ciało osłabione od niedożywienia. Nagle pomyślałam o tym słoiku z masłem orzechowym. Poczułam poczucie winy, że sama chciałam to zjeść. Ona potrzebowała tego bardziej, niż ja. Po chwili otrząsnęłam się z tych rozmyślań. Przecież nie wiedziałam, że ta dziewczyna istnieje, więc dlaczego mam się przejmować czymś, na co nie miałam wpływu. Przestała powtarzać swoją mantrę. Przez chwilę wpatrywała się we mnie. Poczułam się nieswojo.
- Hmm, chyba czas wychodzić -powiedziałam w końcu, próbując przerwać krępująco [przynajmniej dla mnie] ciszę. Nigdy nie umiałam się zachować w towarzystwie. A szczególnie gdy osoba, z którą rozmawiam [czy jest takie słowo, jak monologuję?] umiera z głodu.
- Kim jesteś? -zapytała, mrużąc oczy. Głos miała zachrypnięty, jakby nie mówiła od bardzo dawna. Mój zresztą nie brzmiał lepiej.
- Osobą, która zaraz wyciągnie cię z bagna twoich własnych wymiocin -rzuciłam i obejrzałam zamek. Był solidniejszy, niż mój, ale nadal słaby. Uderzyłam go kilka razy, aż puścił. Weszłam do celi. Zapach rzygów nasilił się, jakby kraty tamowały falę obrzydliwej woni.
- A ty kim jesteś? -zapytałam, klękając obok niej i zarazem próbując nie wdepnąć w kałużę żółci. Starałam się nie pokazywać obrzydzenia, ale nigdy nie byłam dobrą aktorką. Z mojej twarzy można było czytać, jak z otwartej książki.
- Nazywam się Arya -odparła słabo. Chciała się podeprzeć, ale ledwo się ruszała. Pokazałam palcem na jej prześcieradło.
- Będziesz go używać? -zapytałam i nie czekając na jej odpowiedź zerwałam wskazany obiekt z posłania. Zabrałam się do wycierania wymiocin z jej bluzki i podłogi.
- Jak masz na imię? -spytała, gdy kończyłam czyścić posadzkę.
- Erica.
Rzuciłam szmatę [ta, terasz już szmatę] w najdalszy kąt pokoju.
- Możesz wstać? -rzuciłam w jej stronę, prostując się.
- Na pewno -Przewróciła oczami.- Gdybym mogła, nie znalazłabyś mnie wśród moich najlepszych przyjaciół.
Uśmiechnęłam się.
- Pomogę ci -zaoferowałam. I tak nie miałam nic lepszego do roboty. Zarzuciłam mi ramię na szyję, a ja ją podniosłam. Była zdumiewająco lekka. Za lekka.

<ktoś z sektoru D? Zwróćcie uwagę na tajemnicze, zarzygane i wychudzone zwłoki anorektyczki, które mam przerzucone przez ramie [Arya?] i soczyste przekleństwa, które mówię przy każdym wybrzuszeniu terenu >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz