Rozległ się przeraźliwy ryk ludzi i bestii, buchnęły fontanny rozpylonej krwi i poszybowały jakieś strzępy skóry. Widok z góry był obrzydzający, jednak jak zagrożenie się oddaliło jak najdelikatniej zeskoczyłem na podłogę pokrytą szkarłatną cieczą. Jeszcze słyszałem jak po mojej prawej stronie wybuchł nieopisany zgiełk i chaos. Zdziwiło mnie, kiedy znowu ludzie biegli w moim kierunku. Nagle za nich wyjechał "pojazd?" Było to coś na podstawie powozu, lecz amatorsko zbudowane przez ludzi, którzy uciekali przed stadem stworów. Pojazd przechylił się o kilkanaście kroków ode mnie z świstem wirujących ostrzy, obryzgując mnie gorącą krwią. Podszedłem do "woźnicy", którego nogi były zmiażdżone przez mechanizm. Potwory jak i ludzie byli zaledwie parenaście metrów od nas. Lepsze to niż zombi. Zgięta rękę wychyliłem ku górze i z całej sił zatopiłem moją rękę w jego klatce piersiowej przy okazji miażdżąc serce. Kiedy ją wyjąłem po mojej ręce spływała krew, lecz nie tylko mężczyzny ale także i moja. Nie potrafię dokładnie wymierzyć siły, uderzyłem także w ziemię łamiąc sobie palec. Szybko za niego złapałem i wsadziłem kość do środka. Prędzej czy później się zagoi. Wiedząc, że nie zostało mi już dużo czasu, podskoczyłem by schować się w poprzedniej kryjówce i za sobą ją zamknąłem. Wielu przebiegających ludzi błagało mnie bym im otworzył jednak tylko się przyglądałem z wyrazem twarzy ukazujący jedynie ból. Gdybym potrafił czuć, najprawdopodobniej przeszły by mnie dreszcze. Spojrzałem na gęsią skórkę na rękach, nawet tego nie czuję. Lecz żal opuszczania tych ludzi siedzi we mnie. Przynajmniej tego nie odebrało mi życie. Możliwości kochania, szczęścia, a nawet cierpienia. Zacisnąłem dłoniach na kratach, które zamykały tą wentylację, najprawdopodobniej były zimne... A może ogrzałem je już swoją temperaturą ciała? Nawet nie wiem czy jest mi zimno czy nie. Rydwany (tak było ich więcej, najwyraźniej tu była osiedlona dość duża grupa, która chciała powiększyć szansę na przetrwanie) minęły mnie, rozdzieliły się, by objechać ten żywy, a raczej martwy fort z drugiej strony. Patrzyłem na tańczących na tylnej platformie strzelców, jeden z nich na zakręcie chwycił się burty i wywiesił na zewnątrz, obciążając tę stronę rydwanu, tuż obok machających wściekle martwych rąk. Kiedy powozy się oddaliły, a stwory ruszył za nimi wyszedłem już z większą pewnością siebie. Jeszcze kilka szwendaczy pożywiało się tymi, którym się nie udało. Podszedłem do jednego z nich i wyciągnąłem dłoń wbijając mu ją w głowę. Tyle dobrego że nie czuje tego obrzydliwego uczucia, a do wbijania się w ich głowę i patrzenia na to da się przyzwyczaić. Zabiłem po drodze kilku kolejnych upewniając się przy tym, że nie zaatakowałem ich ranną ręką. Nie chciałbym tak szybko się zakazić. Przyspieszyłem kroku, by upewnić się, że nie napotkam ludzi na powozach. Jak się okazało wykrakałem. Nie wiedziałem, ze pójdzie im to tak szybko. Pojazd gnał na mnie, a łucznik ciągnął jedną strzałę po drugiej i, trzymając łuk poziomo, wypuszczał je błyskawicznie bez celowania. Któraż z tych strzał śmignęła mi nad głową, następna odbiła się od ściany. Cofnąłem się natychmiastowo szukając jakiegoś ukrycia. Wiedzieli, ze jestem tym który nie chciał ich wpuścić, więc mnie tez obrali za cel. W takiej chwili przydałaby się jakaś broń palna. Ale na moje nieszczęście jak taką znalazłem, to nigdzie nie było naboi. Nagle kolejna strzała świsnęła mi koło twarzy. Prędko wbiegłem w pierwsze lepsze drzwi i je natychmiastowo zabarykadowałem. Dopiero teraz gdy spojrzałem na swoje ciało w celu znalezienia jakiejś rany dostrzegłem tkwiącą w mojej nodze strzałę. Ułamując część ozdobioną grotem wyjąłem prędko zawadzający element, chwilowo poczułem ulgę. Jednak z rany zaczęła sączyć się krew. Poczułem jak robi mi się słabo, a przed oczami zrobiło się ciemno. Co ja robię? Prędko zacisnąłem dłońmi ranę. Ogarną mnie nieprzyjemny strach, przez brak czucia nie jestem dokładnie pewny czy jestem w stanie się przenieść. Moim oczom ukazały się drugie drzwi na końcu pokoju, był on dość duży ale także pusty. Było parę szafek jednak opróżnionych, jedynie co mogło tam zostać to kurz. Rozpiąłem pasek i zacisnąłem go na udzie. Powinno na razie pomóc. Podniosłem się delikatnie i ruszyłem kulejąc w stronę drzwi. Kiedy je otworzyłem nadziałem się szyją na długi miecz. Przełykając łagodnie ślinę myślałem o tym bym nie zapomniał, ze tam w ogóle jest i poszedł do przodu jak ostatni pajac i się dodatkowo zabił. Wiedziałem, że jeden z nich mnie dopadł. Patrząc na początek ostrza i idąc przez delikatne dłonie ku twarzy dostrzegłem piękną białowłosą kobietę. Tajemniczy wzrok skanował mnie od góry do dołu. Miała bardzo ładne oczy i miałem wrażenie, że się rumienię, chociaż nie miałem pewności. Mimo wszystko dość dobrze znam swoje ciało.
- Jesteś jednym z nich? - Mruknęła przez zęby. Pomimo wrogość jej głos brzmiał w moich uszach melodyjnie. Ale czemu o tym myślę? W końcu mam pewność
- Nie.. - odparłem krótko - I mogłaby Pani wziąć ten miecz, gdyż boję się, że o nim zapomne i.. - Byłem bliski powiedzenia o mojej chorobie
- Nie ma mowy - Nie dała mi dokończyć, początkowo chciałęm odebrać kobiecie miecz, lecz widząc jej doświadczoną postawę w szermierce nie byłem pewny czy chciałbym ryzykować. Przy tym też dostrzegłem jak idealną ta kobieta ma sylwetkę i miałem wrażenie, że rumieńce na mojej twarzy się powiększają, jeśli tam w ogóle są. Spokojnie Emanuel po prostu bądź sobą.
- Rozumiem - Uśmiechnąłem się i zerknąłem na nogę starając się zwrócić uwagę kobiety, że "mnie boli". Pewnie prędko i tak jej nie uświadomię o mojej chorobie, w dodatku nie lubię o tym mówić, ale chcę przeżyć.
< Gwenciu? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz