- Babciu wychodzę! - krzyknęłam zbiegając po schodach. I nie czekając na odpowiedź wybiegłam z domu. Przede mną rozpostarły się pola błyszczące w słońcu złotym zbożem.Ten widok, choć doskonale mi znany, zachwycał mnie każdego ranka na nowo. Teraz jednak nie miałam czasu, na podziwianie krajobrazów, dlatego co sił w nogach rzuciłam się w stronę małego lasku na krańcu polany. Gdy znalazłam się już wystarczająco daleko i drzewa otaczały mnie z każdej strony usiadłam na spróchniałym, powalonym dębię którego znalazłam poprzedniego lata i zaczęłam się uspokajać. Dzięki takim wizytom w lesie liczba moich niekontrolowanych wybuchów złości gwałtownie zmalała, więc przychodziłam tu bardzo często nie tylko w trosce o siebie, lecz także o babcie która ostatnimi czasy nie czuła się najlepiej.
Najpierw zamknęłam oczy, przysłuchując się odgłosom lasu, a gdy do moich uszu dotarł daleki i zagłuszony przez szum liści śpiew słowika otworzyłam oczy i używając mojego daru zaczęłam mu się przyglądać, siedział bardzo daleko na rozłożystym buku, niestety gałęzie pobliskich drzew zasłaniały mi kawałek zwierzęcia, mimo to dałam radę dostrzec jego malutki dziubek i jasną brązową główkę, którą skierował właśnie w moim kierunku. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę, bowiem uwięziłam jego wzrok, aż do momentu gdy leśne poszycie za mną zaszeleściło, wtedy odwróciłam się i używając wzroku zobaczyłam dwóch ubranych w czarne kurtki mężczyzn. Rzadko widziałam kogoś oprócz babci i nie chciałam tego zmieniać, więc wstałam i zaczęłam iść w stronę domu, o dziwo dwóch mężczyzn także zmieniło kierunek marszu i szli właśnie wprost na mnie. Zastanawiałam się kim są, jednocześnie coraz bardziej przyspieszając tempo, niepokoiło mnie to że oni także przyspieszyli i powoli zaczęli mnie doganiać. Bałam się ich, więc zaczęłam biec, a oni z każdym krokiem byli bliżej i bliżej... na szczęście dom był już niedaleko. Gdy udało mi się wbiec do środka zobaczyłam babcię leżącą na podłodze, jej klatka piersiowa zamarła nieruchomo, jej oczy utkwione w suficie nie mrugały. Powoli zaczęłam tracić czucie w nogach, w mojej głowie nie było nic, obraz zaczął się rozmazywać, a po policzku pierwsza łza torowała drogę dla kolejnych. Szum w moich uszach zakłócił trzask wypadających z framugi drzwi i krzyk mężczyzny stojącego w świetle wpadającym z zewnątrz. Z późniejszych wydarzeń pozostały mi w pamięci już tylko pojedyńcze zamazane obrazy: sztylety zza kominkiem, krew na rękach, roztrzaskane okno, zboże i te wyraźniejsze: jasna sala, moje przywiązane do łóżka ręce i igły, mnóstwo igieł.
Teraz...
Siedziałam przykryta kocem w wylocie wentylacji i czyściłam swój ubrudzony od niedawno napotkanego szwędacza sztylet. Minęły już ponad 2 lata odkąd miejsce wygodnej pryczy i kaftana bezpieczeństwa, dość ciepłego swoją drogą, zajęły wyloty wentylacji i ten biedny ledwo dyszący kocyk. Opadałam z sił zdobycie jedzenia było już naprawdę trudne, o wodzie nie wspominając, a walki dodatkowo pochłaniały moje siły. Nie raz widziałam jasnowłosego chłopaka, kolorowookiego lub dziewczynę z płomienistą fryzurą jednak przyłączenie się do któregokolwiek z nich wydało mi się nie potrzebne jednak teraz coraz bardziej żałuje tej decyzji. Z niechęcią muszę przyznać sama przed sobą, że potrzebuje czyjejś pomocy.
Schowałam czysty sztylet, spakowałam koc do podręcznego plecaka i ruszyłam przed siebie, jeśli będę miała choć trochę szczęścia może spotkam kogokolwiek na swojej drodze szybciej niż którąś z tych paskudnych kreatur. Z niechęcią ruszyłam wzdłuż korytarza cichym biegiem, patrząc daleko przed siebie.
<ktoś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz