Cisza. Od stu dwudziestu czterech dni żadnego krzyku. Od siedmiu dni
żadnego posiłku. Od tysiąca dziewięćdziesięciu sześciu dni , ani jednego
promienia światła. W mojej głowie to dalej nieskończenie wiele czasu.
Palce muskające zimny i surowy metal. Wygnieciona prycza, lekki i mały
koc. Betonowa posadzka, zawsze wilgotna, brudna. Ciężkie ściany
porysowane przez tych, którzy byli tu przede mną. Kreski, przekleństwa,
historie zamknięte w rysach, połamanych paznokciach, zaschniętej krwi.
Po środku tego, ja. Porcelanowa lalka. Delikatna i niewzruszona z
zewnątrz, pusta i wyczyszczona w środku. Wiele osób próbowało mnie
zniszczyć. Rodzice, przyjaciele, pijacy, sprzątaczki... wszyscy, którzy
żyli wokół nie. Nie udało im się, jednak teraz mogą się cieszyć. Ich
twarze w moich wspomnieniach bolą coraz bardziej. Głupie. Chyba tracę
umiejętność składania zdań. Kto by się dziwił tak długo nic nie mówiłam.
Ciekawe jak brzmi mój głos. Mogłabym coś powiedzieć... tylko co. Z
resztą to byłby dowód na to, że naprawdę, jestem psychiczna. Co mi tam.
Podparłam się rękoma i starałam się wstać. Zaczęłam się powoli podnosić.
Nogi zaczęły mi drżeć. Zachwiałam się i oparłam o ścianę. Boże powinnam
częściej chodzić. I jeść. Przestałam zwracać uwagę na systematyczne
burczenie w brzuchu, jednak trudno mi zignorować silny, pulsujący ból
głowy. Złapałam za kraty. Przeszły mnie dreszcze. Zimno mnie
przeniknęło. Wstanę. Złapałam mocniej i zaczęłam podciągać się do góry.
Kolana zaczęły się prostować. Mocno szarpnęłam i objęłam ramionami
kratę. Chociaż tyle. Jedzenia sobie nie wyczaruję. Wiele razy próbowałam
tak nagiąć rzeczywistość, żeby w mojej celi pojawiła się ta miska pełna
obrzydliwie słonej brei, ale z doświadczenia wiem, że nie mogę zmienić
tego w dziedzinie w jakiej najbardziej mi na tym zależy. Mogłam się
odświeżyć, skrócić włosów, ale nigdy nie mogłam zaspokoić głodu. Też mi
moc. Łzy bezsilności cisnęły mi się na oczy. Jak tego nienawidzę.
Bezsilność, kiedy nie mogę nic zrobić. Poczułam okropny smród. Znowu
zaczynam czuć wszystko mocniej. Mięśnie zaczęły się napinać, w przełyku
poczułam szczypanie. Żółć wypłynęła przez rozwarte, jak rura gardło i
spłynęła po stali. Oparłam się o ścianę i pełna wściekłości kopnęłam w
nią. Ile to będzie jeszcze trwało?! Może tylko te dwadzieścia trzy dni,
których brakuje mi do śmierci z głodu. Położę się. Powoli przesuwałam
się w kierunku pryczy. Nogi dociskały plecy do ściany. Prawa, lewa. To
tylko metr. Byłam mocno osłabiona. Każdy centymetr wydawał mi się
przepaścią. Rzuciłam się na wiszące na ścianie łóżko, jednak stare liny
nie wytrzymały. Wraz z deską upadłam na ziemię. ,,Pędząca bezlitośnie w
dół, coraz szybciej, czekając na nieuniknione". Głuchy trzask rozniósł
się echem po całym więzieniu. Jestem. Coś kazało mi to powtarzać. Ciągle
i na okrągło. Jestem. W końcu głos wyszedł z moich myśli. Coraz
głośniej. Mój głos mnie zdziwił. Był zachrypnięty. W pewnym momencie
usłyszałam coś. Miarowy stukot. Podejrzewam, że ktoś wchodził na schody.
Nie wchodził. On szedł w moim kierunku coraz bliżej celi. Przestałam
mówić. Uniosłam się, a twarz wygięła mi się w grymasie bólu. Uderzenie
było mocniejsze niż mi się wydawało. Kroki się zatrzymały. Nie
widziałam, kto to był. Usłyszałam tylko słowa.
-Chyba czas wychodzić.
<Do dokończenia przez... kogoś>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz