Kulę się ze strachu gdzieś w rogu pomieszczenia. Wstrzymuję oddech i nie
pozwalam sobie najmniejsze drgnięcie mięśni, na mrugnięcie ociężałych
powiek. Jedynie bicia serca nie potrafię wstrzymać, a jest ono zbyt
hałaśliwe...
Próbuję nie panikować. Próbuję, nawet jeśli mój strach mnie zabija. Staram się.
Zaciskam zęby na mojej ręce. "Opanuj się. Tylko spokój może Cię
uratować."- uspokajam się w myślach. Ale nawet echo mojej ulubionej
piosenki nie jest wstanie mnie uspokoić, kiedy widzę jego twarz.
Szwendacz. Patrzy się na mnie przez ułamek sekundy, po czym rzuca
bezmyślnie w moją stronę. Udaje mi się odskoczyć, nie zapomniawszy o
cennych sztyletach. Tak, jakbym miała je wypuścić z mocno zaciśniętych
dłoni, do których nie dociera już krew. Są odrętwiałe. Mimo wszystko
myślę trzeźwo, szeroko otwartymi z przerażenia oczyma wypatruję drogę
ucieczki.
Wentylacja. A pod nią ciężka skrzynia.
W tej chwili jestem pewna, że Bóg istnieje i czuwa nade mną. Kiedy
słyszę świst poruszającej się bestii odskakuję instynktownie i udaje mi
się utrzymać gardę, w dłoni trzymając moje krwawe zbawienie. Obserwuję
potwora, któremu niespieszno zrobić ze mnie swój obiad. Ale kiedy patrzę
mu w oczy moja pewność siebie spada z poziomu zerowego i uderza z
hukiem w jakąś ogromną liczbę na minusie. Mam wrażenie, że krew w moim
ciele osiągnęła temperaturę zamarzania azotu.
- Różo...- szepcze ochrypłym i nieprzyjemnym głosem.
I teraz mam pewność, że to ona. Poznaję ją po satynowych oczach
głębokiego granatu, jak studnia bez dna. Dziewczyna z sektora I,
najmłodsza z nas. Nazywano ją Dzwoneczkiem. Bynajmniej kiedyś, teraz
jest zwykłą bestią, która chce mnie zabić. Która łaknie krwi. W ten czas
robi zamach długimi pazurskami i w ostatniej chwili odskakuję w bok.
Zadrapała mnie szyję. Przykładam dłoń do karku i czuję gorącą, ciepłą i
lepką ciecz. Czuję drganie mięśni, mój strach, który dotychczas
trzymałam na wodzy; wymknął się z pod kontroli. Zamykam oczy i czekam na
śmierć.
Ale nic się nie dzieje.
Otwieram sklejone od łez powieki i wbijam wzrok w bestię, która leży na
podłodze. W dłoni trzyma mój sztylet i nie rusza się. Zabiła się?
Nie, ona popełniła s a m o b ó j s t w o . Co znaczy, ze była półświadoma tego, co się dzieje.
Mogłam ją uratować. Mogłam odzyskać dziewczynkę, którą traktowałam jak własną siostrzyczkę.
Kładę się na podłodze i nie ruszam się. Nie mam siły nawet na łzy
żałoby. Skupiam się na tym, jak pulsuje mi szyja od głębokiego
zadrapania. Cisza kuje mnie w uszy i trafia aż do serca. Gdyby nie moje
albinoskie oczy nie byłabym w stanie przetrwać tej ciemności. "Dlaczego
znowu jestem sama wśród tej krwawej wojny...".
Po kilku godzinach [tak sądzę- nie jestem pewna, ile minęło czasu, nie
mam zegarka a okna są niedostępne w tej części] wstaję i obolała wspinam
się na ciężką, obitą żelazem skrzynię. Wydzieram ledwie trzymającą się
kratę wentylacji i wciskam się chwiejnie do szybu. Przemykam cicho,
jakbym nie ważyła nic. Włosy opadają mi na twarz ale kierują się prosto,
nigdzie nie skręcam. Bo przecież i tak nie wiem gdzie idę, prawda? W
szybie czuję świst powietrza, który tnie moją skórę bolesnymi biczami,
sprawia, że czuję ból w kościach i zębach. Widzę światło na końcu
tunelu. O ironio, czy ja jednak umarłam?
Docieram na klęczkach do miejsca krat. Jak na złość trzymają się dosyć
solidnie ściany, więc przy pomocy sztyletów odkręcam grube śruby aż
mosiężna krata spada na ziemię z wielkim hukiem. Wyskakuję [a raczej
upadam bezwładnie na ziemię] i chłonę chłód tutejszego pomieszczenia.
Moje ciało buntuje się, kiedy chcę jak najszybciej stąd wyjść, więc leżę
z zamkniętymi oczami.
I oddycham coraz ciężej, czując palące zadrapanie na karku.
<Ktokolwiek~>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz